Ostatnio rzadko piszę, chociaż raczej powinienem powiedzieć rzadko publikuję
na blogu. Po pierwsze mam zbyt krótką dobę, po drugie (jak zapewne wiecie) nigdy
nie publikowałem według jakiegoś rygorystycznego terminarza a po trzecie są
inne miejsca, w których można mnie poczytać, jak chociażby Monitor Magazine.
Na początku miesiąca ukazał się nowy numer a w nim mój felieton „Zawód:
kulinarny romantyk”. Tak jak w przypadku poprzednich wydań dostałem wiele maili
od osób mających problem ze zdobyciem Monitor Magazine (głównie mieszkających
poza Polską) z prośbą o skan lub pdf. Ponieważ tym razem było ich dużo więcej
niż ostatnio a artykuł ma dwie wersje, tą która ukazała się drukiem i nieco dłuższą,
postanowiłem opublikować tą drugą tutaj.
Zawód: kulinarny romantyk
To miłość, pasja, kreacja i wyzwanie. To masochizm i zniewolenie a nawet
ucieczka od realnego życia. To adrenalina i oddalone na wyciągnięcie ręki
używki łagodzące stres i zmęczenie. To profesjonalne gotowanie. Zapraszam na
drugą stronę lustra.
Jaki jestem cholernie zmęczony… Jeszcze tylko staż w Japonii, potem Dania a
za rok widzimy się w mojej restauracji w Londynie. Będzie mała, moja i… otwarta
cztery dni w tygodniu - powiedział Niall z nadal optymistycznym uśmiechem na
twarzy, kiedy po siedemnastu godzinach pracy w In de Wulf wracaliśmy wiejską
drogą między polami Zachodniej Flandrii. – To będzie złoty środek, skończę z
długimi godzinami. Cztery dni pracy, trzy dni na relaks i kreatywność. – A co z
kosztami? Myślisz, że Cię to nie dopadnie? – zapytałem. – Nie liczę na zarobek,
olewam to, najważniejsze, żeby robić to co kocham a reszta sama się ułoży.
Spojrzałem na jego zmęczoną twarz i wiedziałem, że to nie mrzonki, że to jest
plan, który się spełni. Biła od niego pewność. – Za pięć godzin pobudka-
powiedziałem i wybuchnęliśmy śmiechem.
Weszliśmy do domu, włączyliśmy telewizor i komputery a za chwilę w drzwiach
pojawił się nasz trzeci wiecznie głodny i spóźniony współlokator Arik. Usadzeni
wokół stołu nie wypadliśmy z multitaskowej rutyny oglądając bez zrozumienia
niderlandzki program kulinarny, podsumowaliśmy dzień i snuliśmy plany.
Wspominaliśmy kuchenne przygody i wskazywaliśmy inspiracje. Nie było czasu na
zmarnowanie.
Druga trzydzieści, cztery i pół godziny do pobudki a my wyjmujemy z lodówki
kupione dwa dni wcześniej pâté , idealnie dojrzałego camemberta, suchą i
teksturą przypominającą kij do bejsbola bagietkę, dwa belgijskie trippele i
zaskakująco dobry cabernet sauvignon z Langwedocji. Uczta. Kilka łyków piwa,
kilka łyków wina. Niall ogląda kolejny film z Nihonryori Ryugin a Arik popada w
nastrój sentymentalny – Wydaje mi się, że tracę coś ważnego, coś bardzo ważnego
spędzając całe życie w kuchni, ale nie chcę robić nic innego…
Podzielam jego pogląd i wychodzę z podobnego, nieco romantycznego
założenia, że ten zawód to misja, która poprzez dostarczanie przyjemności innym
uwalnia w nas pokłady niespożytej energii i karmi naszą pychę. To najbardziej
narażona na krytykę i najbardziej ulotna ze sztuk. Nad dziełem możemy pracować
miesiącami, ale jego żywot to góra kilka minut. Jak mówi Wojciech Modest Amaro
kuchnia to nie plac budowy, gdzie można po ośmiu godzinach iść do domu i
następnego dnia domurować metr cegieł...tu składnikiem jest pasja, są emocje i
ich nie liczy się w godzinach.
Często zadaję znajomym kucharzom pytanie o ich stosunek do długich godzin
pracy. Większość z nich to ewidentni pasjonaci, niewielka część to najemnicy
wykonujący swoją pracę od-do a jeszcze mniejsza to ludzie przypadkowi, którzy
nie wiedzą co ze sobą zrobić. Burzy to trochę mój idealistyczny obraz, ale taka
jest rzeczywistość. Michał Bryś, człowiek, który zjadł zęby na kręceniu
teledysków dla polskich gwiazd, zjadł ich też trochę na stażach w renomowanych,
wielogwiazdkowych restauracjach jak chociażby The Ledbury, De Librje czy
Geranium potwierdza to i dokonuje podziału na kucharzy i szefów kuchni. Według
niego pierwsza grupa godząc się na wielogodzinny system pracy w większości
przypadków robi to ze względów ekonomicznych i cieszy się świadomością bycia
częścią sprawnie działającego zespołu. Praca w kuchni dostarcza im adrenalinę i
poczucie przynależności, jest substytutem rodziny, związku czy realnego życia.
To trochę jak w Legii Cudzoziemskiej. A szefowie kuchni? To jasne! –mówi
Michał- To przede wszystkim wielka, obsesyjna wręcz pasja, ale i olbrzymia odpowiedzialność
za jakość, którą oferują klientom, za zespół pracowników. To nie praca to
misja.
Z kolei Agata Wojda sprowadza mnie jeszcze bardziej na ziemię mówiąc, że
każdy zawód ma swoich fanatyków, pasjonatów i działaczy. Gastronomia też, a
reguły są takie same jak w każdym pracoholizmie chociaż ten też jest zabawą,
pracą nad materią czyli kuchnią, jedzeniem. Potwierdza to również Krzysztof
Rabek dodając, że jeśli kochasz to co robisz a twój zawód jest równocześnie
twoja pasją to godziny pracy nie mają znaczenia. Sebastian Krauzowicz idzie dalej, wręcz ekstremalnie, mówiąc, że
jeżeli praca jest twoim hobby nie przepracujesz ani jednego dnia w życiu.
Lubię wierzyć w romantyzm tego zawodu, wyższą a niedocenianą wartość i jego
wbrew pozorom niezmienność. To co Orwell opisał w “Na dnie w Paryżu i Londynie”
jest praktycznie aktualne dzisiaj. Gdzie jest więc haczyk? Gotowanie to pasja,
niektórzy nazywają to powołaniem. Chefami stają się ludzie ambitni, kreatywni
właśnie Ci którym się chce a chce im się dlatego, że wewnętrzny ogień w ich
głowach podsyca im wciąż nowe pomysły. Ponieważ są ambitni, chcą je wypróbować
i to ich motywuje do kolejnych godzin w kuchni. – mówi Paweł Paszek-Pietruch. I
to rzeczywiście jest znamienne, ale Aleksander Baron czyta w moich myślach -
Nie wiem co skłania innych do wytrzymania w tym zawodzie -ale ja to po prostu
kocham- walka z samym sobą, zmaganie się z ciałem, z umysłem, ze zmęczeniem. To
przekraczanie granic -jednym słowem جهاد (dżihad) - jest wartością samą w sobie a kucharz
musi mieć poczucie misji- bez poświęcenia i silnej determinacji do niczego się
na kuchni nie dojdzie.
Mimo tych wszystkich zapewnień o pasji, ambicjach, wyższych prawdach i
permanentnym braku czasu z powodu walki z samym sobą każdy szef kuchni i
kucharz na pewno znajdzie sekundę, żeby nakarmić swoje pyszne ego. Pamiętaj o
tym dokarmiaj ich komplementując szczerze i nie sztampowo. Ich kreatywny ogień
w Twoich rękach, ufam Ci.
A na deser zapraszam Was na krewetki ;)
P.S Jeszce raz, tym razem oficjalne podziękowania dla Agaty Wojdy,
Wojciecha Modesta Amaro, Aleksandra Barona, Michała Brysia, Sebastiana Krauzowicza,
Pawła Paszka-Pietrucha, Krzyśka Rabka, Niala Davidsona i Gurkema Arika za pomoc
w napisaniu tego artykułu i inspirację.
Krewetki z grzybami shitake marynowanymi w miso
(4 porcje)
2 łyżki oleju
20-24 krewetki tygrysie (całe/ z głową)
1cm czerwonego chilli (plastry)
2-3 ząbki czosnku (rozgniecione i posiekane)
120g grzybów shitake marynowanych w miso
1 łyżka jasnego sosu sojowego
1 łyżka oleju sezamowego
2 garści posiekanych liści kapusty liściastej lub szpinaku
Liście kolendry
Dymka
Marynowane shitake
120g shitake (pokrojone w grube plastry)
1-1½ łyżki miso (najczęściej używam shiro miso)
4 łyżki sake lub białego wina
1 łyżeczka syropu klonowego
2 łyżki octu ryżowego
2 łyżki jasnego sosu sojowego
1 łyżeczka startego imbiru
Zacznij od zamarynowania grzybów. Wymieszaj dokładnie wszystkie składniki i
odstaw na minimum 20 minut. Następnie rozgrzej olej w woku lub dużej patelni i
podsmaż krewetki przez 2-3 minuty, przełóż na talerz. Wrzuć marynowane grzyby (odsączając
nadmiar marynaty), podsmaż przez 2-3 minuty, dodaj podsmażone krewetki, wymieszaj.
Wlej olej sezamowy, sos sojowy, dodaj liście kapusty/szpinak i smaż przez 1-2
minuty aż liście zwiotczeją. Dodaj liście kolendry i posiekaną dymkę, wymieszaj
i podawaj.
* Przy większej ilości krewetek najlepszy efekt osiąga się smażąc partiami.